ZA ANITĄ BŁOCHOWIAK MOŻE STAĆ "GRUPA TRZYMAJĄCA WŁADZĘ"
Janusz Kochanowski (63 l.) doktor prawa karnego na Uniwersytecie Warszawskim, redaktor czasopisma "lus et Lex" i szef fundacji o tej samej nazwie. Jest zwolennikiem zaostrzenia prawa karnego w Polsce.
Raport Anity Błochowiak, przyjęto jako końcowe sprawozdanie z prac komisji śledczej, zaprzecza istnieniu "grupy trzymającej władzę". Jak ocenia Pan tę tezę?
Ona jest po prostu niedorzeczna. Przeczy temu, co udało się ustalić w czasie kilkunastu miesięcy pracy komisji śledczej.
Co wiemy po tych kilkunastu miesiącach?
Wiemy, że Rywin przyszedł do Michnika i przedstawił mu ofertę korupcyjną. Nie można także mieć wątpliwości co do tego, że Rywin nie przyszedł do redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" z własnej inicjatywy. Stała za nim grupa ludzi. Kto wchodził w jej skład - tego na pewno nie wiemy.
Istnieje natomiast mnóstwo poszlak, że należała do niej Aleksandra Jakubowska. Nieco mniej poszlak, ale wciąż bardzo wiele, wskazuje na Roberta Kwiatkowskiego oraz Włodzimierza Czarzastego. Są także podejrzenia co do Lecha Nikolskiego. Wiemy bez żadnej wątpliwości, że premier Leszek Miller, prokurator generalny i minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk oraz szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Andrzej Barcikowski nie zareagowali właściwie, powziąwszy wiadomość o popełnieniu przestępstwa i powinni za to ponieść odpowiedzialność. Co do premiera Millera, istnieje podejrzenie, że co najmniej miał wiedzę o działaniach " grupy trzymającej władzę" jeszcze przed konfrontacją z Lwem Rywinem, albo nawet im patronował. Tyle wiemy, a wiedzielibyśmy znacznie więcej, gdyby postępowanie było prowadzone właściwie - gdybyśmy mieli wgląd w billingi telefoniczne premiera, w księgi wejść i wyjść Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, gdyby prezydent Kwaśniewski zeznawał przed komisją, gdyby prokuratura zastosowała areszt tymczasowy wobec głównego podejrzanego, a przede wszystkim, gdyby postępowanie toczyło się od lipca 2002 roku, a nie zaczęło się dopiero kilka miesięcy później. Zrobiono jednak bardzo wiele, aby zatrzeć ślady. Było to niemal jak niszczenie akt przez Służbę Bezpieczeństwa tuż przed jej rozwiązaniem.
Raport Błochowiak przeczy faktom i podejrzeniom, o których Pan mówi. Czemu miało służyć jego przeforsowanie?
Przede wszystkim zdyskredytowaniu idei komisji śledczej, żeby w przyszłości uniknąć powołania kolejnych takich komisji w innych sprawach. Z tego punktu widzenia jawna absurdalność zatwierdzenia raportu Błochowiak była jak najbardziej zamierzona. Chodziło także o wybronienie osób, na które mogły paść podejrzenia lub oskarżenia. Nie byłbym wcale zaskoczony, gdyby okazało się, że raport, przedstawiony przez posłankę Błochowiak, został przygotowany przez ludzi należących do "grupy trzymającej władzę". W tonacji tego raportu i sposobie jego zatwierdzenia można rozpoznać charakterystyczny dla nich styl działania: zrobimy, co chcemy, a wy, choć byście stawali na głowie, nic na to nie poradzicie. Sposób przedstawiania swoich racji przez Anitę Błochowiak przypominał mi konferencję Jerzego Urbana jako rzecznika rządu w stanie wojennym. On także mówił, co chciał, nie przejmując się w najmniejszym stopniu, czy ma to cokolwiek wspólnego z prawdą.
Przyjęcie raportu Błochowiak dla wielu osób było szokiem, zdaje się, że także dla niektórych członków komisji. Czy można się było tego spodziewać?
Niestety tak. To konsekwencja wielu błędów, które obciążają komisję. Ich nagromadzenie musiało doprowadzić do tak smutnego finału.
Jakie były najważniejsze z tych błędów?
Po pierwsze - wady uchwały o komisji śledczej. To dzięki nim możliwe były patologie, jakie się potem ujawniły.
Po drugie -złe zorganizowanie prac komisji. Od początku powinien przy niej działać zespół ekspertów. Także od początku powinien być gotowy regulamin jej prac.
Po trzecie - Tomasz Nałęcz źle radził sobie z kierowaniem pracami komisji. Na tym stanowisku potrzebny był fachowiec - prawnik, nie historyk.
Błędy błędami, ale przecież wynik głosowania nad raportem z prac komisji jest odbiciem jej składu, a ten z kolei odpowiada rozkładowi sił w Sejmie. Jeśli komisje śledcze zawsze będą tak tworzone, to trudno sobie wyobrazić, żeby pracowały inaczej.
Całkowite odpolitycznienie nie byłoby możliwe - komisja śledcza jest powołana przez parlament i zawsze będą się w niej odbijać polityczne podziały. Istnieje jednak możliwość ograniczenia upolitycznienia, na przykład poprzez odejście od zasady partyjnego parytetu, który powoduje, że - jak powiedział Jan Rokita - prawda podlega głosowaniu. Można by spytać, dlaczego niektóre ugrupowania miałyby mieć w komisji więcej przedstawicieli niż inne, skoro wszystkim podobno zależy na dojściu do prawdy, a więc w dyskusjach i głosowaniach czynnik partyjnej przynależności powinien być teoretycznie nieistotny? Należy także zastanowić się nad stworzeniem niezależnego organu - na przykład stanowiska specjalnego prokuratora - który miałby za zadanie oskarżanie przed Trybunałem Stanu.
Kto mógłby stanąć przed Trybunałem Stany w tym wypadku?
Osoby, które pełniąc funkcje państwowe, nie dopełniły obowiązków. To dotyczy ewidentnie premiera Leszka Millera oraz prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka.
Co należałoby im zarzucić?
Niewłaściwą reakcję na wiadomość o popełnieniu przestępstwa. Obaj wiedzieli o propozycji złożonej przez Lwa Rywina na długo zanim w "Gazecie Wyborczej" ukazał się tekst na ten temat. Minister sprawiedliwości powinien był niezwłocznie nakazać podjęcie dochodzenia przez podlegające mu organy. Nie uczynił tego, choć o sprawie powiedział mu Adam Michnik jeszcze w październiku. Leszek Miller wiedział o wszystkim jeszcze wcześniej, bo co najmniej 22 lipca. Nie zrobił nic.
Tłumaczył, że cała sytuacja wydawała mu się absurdalna i nie traktował jej poważnie.
Absurdalne jest takie tłumaczenie. Ocenianie wagi i znaczenia informacji nie jest rzeczą osoby, która dowiaduje się o przestępstwie. Gdyby tak było, straciłyby sens te artykuły kodeksu karnego, które nakazują zawiadamiać organy ścigania. Każdy mógłby się tłumaczyć, że informacja o popełnieniu przestępstwa wydawała mu się niepoważna. Jednak od rozstrzygania w tej kwestii są policja i prokuratura. Leszek Miller mógłby nie odpowiadać za nie powiadomienie odpowiednich służb, tylko gdyby, tak jak można podejrzewać, był współuczestnikiem przestępstwa. W takim wypadku nie można by od niego oczekiwać, aby donosił sam na siebie. I jest to jedyne logiczne wytłumaczenie.
O sprawie nie powiadomił organów ścigania także Aleksander Kwaśniewski. Czy on również powinien trafić przed Trybunał Stanu?
Taką tezę formułuje w swoim raporcie Zbigniew Ziobro. Moim zdaniem - niesłusznie. Wprawdzie rola prezydenta w całej sprawie nie została do końca wyjaśniona, jednak jego postępowania nie można oceniać tak samo jak postępowania premiera i ministra sprawiedliwości. Prezydent wiele razy powtarzał, także wobec premiera, że z aferą Rywina trzeba coś zrobić, bo jest to sprawa, która nadaje się do prokuratorskiego oskarżenia. Czy powinien zrobić coś dalej? Uważam, że nie można od prezydenta Rzeczpospolitej oczekiwać, iż będzie na swoim papierze firmowym przesyłał zawiadomienia do prokuratora generalnego. Nie taka jest jego rola. Powinno wystarczyć, że sygnał od prezydenta trafia do osób upoważnionych do podjęcia dalszych działań - i tak było w tym przypadku. Tyle że te osoby - szef rządu i minister sprawiedliwości - nic nie zrobiły.
Czy jest zatem szansa na postawienie Millera i Kurczuka przed Stanem Trybunału?
Trybunał Stanu to jedna z dwóch dróg. Alternatywą jest sąd powszechny, który - w przeciwieństwie do Trybunału Stany - nie orzeka o odpowiedzialności politycznej, a jedynie karnej. Spójrzmy jednak realistycznie - w tym Sejmie nie ma wystarczającej większości, żeby przegłosować wniosek o postawienie premiera i ministra sprawiedliwości przed Trybunałem Stanu. Jeśli zaś chodzi o wymiar sprawiedliwości, to przy obecnej dyspozycyjności prokuratury trudno oczekiwać, żeby oskarżenie w toczącym się procesie Lwa Rywina podniosło wątek postępowanie Leszka Millera i Grzegorza Kurczuka. W ogóle jestem sceptyczny i spodziewam się, że wyrok sądu będzie bardzo zbliżony do wniosków raportu posłanki Błochowiak.
Kto jeszcze i dlaczego powinien stanąć przed sądem powszechnym?
Istnieje również podejrzenie popełnienia przestępstwa z artykułu 231 kodeksu karnego przez szefa ABW, który również zaniechał działań, do jakich był obowiązany, gdy dowiedział się o propozycji Rywina.
Poza raportem Nałęcza powstały trzy najgłośniejsze raporty alternatywne. Co w nich jest, czego nie ma w raporcie Anity Błochowiak?
Z raportem Błochowiak w ogóle trudno je porównywać. Raport Błochowiak to czysta kpina. Lekceważy najoczywistsze ustalenia komisji śledczej.
Pierwotnie podstawą do ostatecznego sprawozdania miał być raport przewodniczącego Nałęcza. Czy żałuje Pan, że tak się nie stało?
Raport Nałęcza ma tę zaletę, że zawiera bardzo rzetelny opis faktów. Jego wadą jest natomiast rozdźwięk pomiędzy tym opisem stanu faktycznego a konkluzjami. Tomasz Nałęcz ucieka przed jasnym stwierdzeniem, iż istnieje poważne podejrzenie, że "grupa trzymająca władzę" dopuściła się przestępstwa. Nie widzi podstaw, aby postawić komukolwiek zarzut nie zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa. Nie pisze także o bardzo prawdopodobnym powiązaniu grupy z premierem Millerem.
Czy to powiązanie rzeczywiście jest tak wyraźne?
Proszę pomyśleć - szefowa gabinetu premiera nie mogła przecież działać przeciwko niemu. Nie szykowała zamachu stanu na swojego mocodawcę. Przeciwnie - postawa Aleksandry Jakubowskiej czy Lecha Nikolskiego wskazuje, że byli to ludzie absolutnie lojalni wobec szefa rządu. Twierdzenie, że grupa, w której skład wchodziły takie osoby, działała na własną rękę przeciwko premierowi, jest nielogiczne.
Dalej poszedł w swoim raporcie Jan Rokita, ale chyba najdalej we wnioskach z prac komisji idzie Zbigniew Ziobro?
Tak - w jego raporcie zostały wyraźnie sformułowane wnioski, dotyczące postępowania karnego wobec wielu osób zamieszanych w tę aferę. Zastanawiałem się czasami, czy raport ten nie idzie za daleko, gdyż zadaniem komisji jest jedynie stwierdzenie, że istnieje uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa i wskazanie, czego to podejrzenie dotyczy. Jednak wobec całkowitego zdezawuowania pracy komisji za sprawą sprawozdania Anity Błochowiak, raport Ziobry może się okazać najważniejszy spośród wszystkich. Jest to bowiem dokument ogarniający całość sprawy, zarazem rzetelny w ocenie faktów oraz w większości we wnioskach.
Przeszedł jednak raport Błochowiak. Czy w tej sytuacji można jeszcze powiedzieć, że utworzenie komisji miało sens?
Na jednoznaczną ocenę za wcześnie. Jednak już samo powołanie komisji i jawność postępowania przed nią były wielkimi sukcesami. Dowiedzieliśmy się bardzo wiele o rzeczywistości politycznej w naszym kraju. Okazało się, że mentalność, sposób wyrażania się i zachowanie wysokich urzędników państwowych są bardzo zbliżone do mentalności i sposobu zachowania się członków grup przestępczych. Wiemy, że przestępczość na najwyższych szczeblach jest wytworem systemu władzy oraz najbardziej prominentnych ludzi w państwie, którzy mają mentalność gangsterów. Wiemy, że istnieją mechanizmy, które sprawiają, że takich historii mogło być znacznie więcej, tyle że my się o nich jeszcze nie dowiedzieliśmy.
To raczej pesymistyczna konkluzja.
Niekoniecznie - jeśli w wyniku tej wiedzy nastąpi oczyszczeni, to można się będzie tylko cieszyć. Może się jednak okazać, że to jeszcze nie jest dno i jeżeli do władzy dojdzie Samoobrona, może nas czekać coś gorszego: państwo całkowicie i otwarcie przestępcze.